wtorek, 13 listopada 2012

Yerevanyan Lich - Jezioro Erywańskie



Jako dziecko mazur bardzo lubię wodę w każdej postaci, zwłaszcza w postaci jeziora. Dlatego też, gdy po raz pierwszy zobaczyłam Jezioro Erywańskie z okna marszrutki wiedziałam, że kiedyś się tam wybiorę. Byłam nim całkiem podekscytowana i pytałam się nawet kilku znajomych, czy tam byli, zawsze jednak dostawałam zaprzeczające odpowiedzi. Przewodniki też nie nakarmiły mnie żadnymi informacjami na ten temat. Zaczęłam więc podejrzewać, że jezioro może być własnością prywatną, bo ładnie widać stamtąd Ararat, a to mogło sprawić, że ktoś zapragnął je mieć na własność. Pamięć jednak mi podpowiadała, że nie było tam żadnego ogrodzenia, co oznaczało, że zawsze mogę spróbować się tam dostać, a potem najwyżej udawać niezorientowaną turystkę z zachodu.


Większych problemów z dostaniem się tam miałam nie mieć, bo wybadałam, że jedzie w tym kierunku marszrutka tuż spod mojego bloku. Nie przewidziałam jednak, że będzie tak zapchana, że nie będę widziała żadnego okna i nie zdążę krzyknąć, że chcę wysiąść. Także pierwsza próba dostania się nad jezioro skończyła się niepowodzeniem. Gdy tylko wysiadłam z marszrutki i złapałam nową, od razu wskoczyłam na przód i zaczęłam nawijać kierowcy, że chcę nad Jezioro Erywańskie. Facet tak zmarszczył brwi ze zdziwienia, gdy usłyszał moją wypowiedź, że mało co mu się skóra na twarzy nie rozerwała. Nie wiedziałam o co mu chodzi, a jak nie wiem o co chodzi, to myślę, że chodzi o mój rosyjski, więc się przymknęłam. Facet na zdziwionej minie jednak nie poprzestał i spytał się mnie, co ja chcę od tego jeziora. „Jak to co chcę? No zobaczyć je przecież.” Facet kiwnął porozumiewawczo głową, co w moim przekonaniu oznaczało, że zrozumiał i nie muszę się już więcej silić na rosyjskie słowa. Gdy zobaczyłam, że jesteśmy już blisko i zaczęłam się zastanawiać, gdzie najlepiej będzie mi wysiąść, kierowca odezwał się do mnie słowami: „ To to jezioro, widzisz? Zobaczyłaś?” i jechał dalej! „Widzę i chcę tu wysiąść!” – on zrobił zdziwioną minę numer dwa i jechał dalej.
Ja: „Chcę wysiąść!”
On: ”Ale po co?”
Ja: „Chcę je zobaczyć”
On: ”No to widzisz”
Ja: „Ale chcę wysiąść!”
Facet się poddał i zatrzymał się ku zdziwieniu wszystkich pasażerów, którzy patrzyli się na mnie przez okna nawet jak marszrutka już odjeżdżała.
„O co ten cały ambaras?” zastanawiałam się jeszcze przechodząc na drugą stronę ulicy, ale przestałam się zastanawiać, gdy stałam już nad dołem, w którym znajduje się owo jezioro. Dużo krzaków, strome zejście, żadnej ścieżki i śmieci. Zobaczyłam, że w dole jest jakiś samochód, zaczęłam więc szukać drogi, którą zjechał, odstraszyły mnie jednak psy. Nie ma rady, schodzę stromym zejściem, wśród krzaków i widzę, że mężczyźni wyciągają coś z samochodu i rzucają do wody. Poczułam się trochę jak w kryminale i zdrętwiałam. Nad jeziorem nie było nikogo oprócz mnie i nich. A co jeśli mnie zaczepią? Już miałam się wracać, ale pomyślałam "raz kozie śmierć" i ruszyłam na przód. Nie wiem, czy mnie zauważyli, czy nie. Pewnie tak, ale pomyśleli, że jestem umysłowo chora, skoro wybrałam się nad to jezioro i postanowili mnie zostawić w spokoju… Zapakowali się zaraz do samochodu i odjechali, a ja zostałam sama. Sama nad jeziorem z ładnym widokiem na Ararat, które nie jest wcale tak daleko od centrum. Dziwnie, prawda? Gdyby Warszawa miała dostęp do czegoś takiego podejrzewam, że  dziennie przewijało by się tam tyle ludzi, ile przez strefę kibica podczas tegorocznych mistrzostw UFA EURO 2012.  A tu? Ludzie wpadają czasami, owszem, ale najwidoczniej po to tylko, by podrzucić jakieś śmieci.


Mimo tego, że jezioro przypominało jeden wielki śmietnik, tak jak większość miejsc w Armenii, odnalazłam tą wyprawę interesującą. Odnotowałam, że zbocza otaczające jeziora są tajemniczo pokryte muszelkami (czy może to oznaczać, że kiedyś było tam tak dużo wody, czy raczej, że ktoś je pogłębiał wysypując ziemię/muł z dna na zbocza?) i po raz pierwszy w życiu na własne oczy zobaczyłam wysuszoną, popękaną ziemię. Co więcej – chodziłam po niej i przekonałam się, jak dziwne to uczucie. Każdy kawałek tej spękanej ziemi się kiwał i mimo iż była popękana przez suszę, to jednocześnie charakteryzowała się miękkością i czułam jak delikatnie moje buty się na niej odciskają. Tak bardzo mi się to spodobało, że przez dobre 30 min nie robiłam nic, tylko chodziłam skupiając się na każdym stawianym przeze mnie kroku. Później skupiałam się już nie na samych krokach, a na tym, gdzie je stawiam, bo odciśnięte ślady ptaków były również ciekawe. ;)




Gdy zabawy z ziemią przestały mnie już bawić, zrobiłam kilka zdjęć ptakom, dziwnej rurze i ruszyłam w drogę powrotną do domu, uchwyciwszy jeszcze kilka ostatnich widoków na Ararat.

Nie lubię łapać marsz rutek z drogi, zwłaszcza, gdy nie jestem pewna jaki numer potrzebuję. Macham rękami jak głupia, kierowca się zatrzymuje blokując co nieco ruch, a ja zadaje pytanie i okazuje się, że tą marszrutką nie dojadę do celu. Kierowca jest zły, bo się niepotrzebnie zatrzymywał, a ja czuję się głupio. Dlatego też postanowiłam dzielnie dojść do najbliższego przystanku, mimo iż wiedziałam, że ten nie jest najbliżej. Dobrze, że tak się stało, bo dzięki temu się dowiedziałam, że:
1.Jezioro Erywańskie jest na sprzedaż.
2. Ormianie mają jakiś powód, by być wdzięcznymi Arabom i dlatego wystawiają im pomnik, przy którym się błąka jakiś kot.
3.  Ambasada Amerykańska, znajdująca się bardzo blisko jeziora, jest tak bardzo strzeżona, że nie mogłam przejść obok jej murów z aparatem wiszącym na szyi, tylko musiałam go schować to torby i nie wystarczyło, że zapięłam ją na zamek, ale musiałam też zapiąć klamerkę.

Tuż za ambasadą zobaczyłam przystanek. Bardzo się ucieszyłam, bo zaczęły mnie już boleć nogi. Z tego szczęścia o mały włos bym przegapiła fakt, że przy przystanku się pasą krowy! Zatrzymałam się w połowie przechodzenia przez ulicę. Na szczęście oddzielał mnie od nich jeszcze jeden pas samochodów, bo inaczej dostałabym zawału- krowy mnie przerażają! ;)

 Koniec końców i tak musiałam przejść się kawałek dalej, by łapać marszrutki „z drogi” i zatrzymać trzy zupełnie niepotrzebnie, bo nie jechały do mojego celu.
 I tak o to wyglądała moja wyprawa nad Jezioro Erywańskie. ^^

4 komentarze:

  1. Pozdro dla Wandzi, która myślała, że Ararat to chmury.^^
    Pozdro dla jeziora, które wygląda jak bagienko.^^
    Pozdro dla twojego strachu przed krowami. Co powiesz na notkę retrospekcyjną z moją ulubioną twoją historią? ;ppp

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hyhy, ta historia to może innym razem. ;D

      Co do Araratu, to tego dnia akurat kiepsko go było widać, więc nic dziwnego, że nie zauważyłaś. ;)Ale w styczniu na pewno go nie przeoczysz! :D

      Usuń
  2. Wow ale popękana ziemia, aż przytuliłabym się do niej - sorry ale łączę się z naturą ;x Jeju nie mogę patrzeć na takie śmietniska... w głowie mi się to nie mieści. Dlatego zawsze opieprzam wszystkich ludzi jak śmiecą przy mnie! dumbass!

    Hej hej Dajana mam do Ciebie prośbę!
    Mam stronę internetową, gdzie zaglądają ludzie z całego świata, właściwie dopiero się rozrasta, czy mogłabyś napisać po angielsku posta o pocztówkach? :)
    Myślę, że znalazłoby się trochę osób, które chętnie by pomogły!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej! Oczywiście, że podeślę Ci ogłoszenie po angielsku, nawet już takie mam, bo wklejałam na inne strony. ;)) Wielkie dzięki za zaangażowanie! :))

      Usuń

.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...