-Nie mam pewności, nigdy nie trafiłam na taką wzmiankę. –
dyskusja po rosyjsku trwała już od kilku minut.
-Ja mam! Jego prawdziwe nazwisko to „ Lukasjan”!
-Może i tak, ja naprawdę nic o tym nie wiem. –
powiedziałam mając nadzieję, na zakończenie nieprzyjemnej rozmowy. Nie tak szybko jednak dane mi było jeść
spokojnie. Mój rozmówca nie przyjmował mojego „ja nic o tym nie wiem”, jako
znośną odpowiedź. Bo znośna odpowiedź brzmiałaby „Tak, to bardzo możliwe”, a
najlepsza „Oczywiście, że tak”! Ja jednak nie miałam zielonego pojęcia, jak to
było naprawdę z pochodzeniem Łukaszewicza. Wiedziałam tylko, że mądrym człowiekiem
był i dzięki niemu powstały lampy naftowe i cały ten naftowy biznes. Nie
chciałam uparcie obstawać przy swoim, czyli jego polskością, ani przyznawać
racji, po to tylko, by zadowolić gospodarza domu. Znalazłam się więc w
tarapatach.
A wszystko zaczęło się od tego, że Haykhui, moja mentorka
zaprosiła mnie i Martina do siebie na kolację. Miały być ormiańskie dania ,
miłe pogaduchy. I pewnie by tak było, gdyby nie moja gadatliwość. Wszyscy,
którzy mnie znają osobiście dobrze wiedzą, że lubię dużo mówić i przez to,
czasami się nie zastanawiam, czy warto o czymś wspominać. Oczywiście zawsze się
okazuje za późno, że nie warto było…
Pani domu – mama Haykhui wraz z dwoma siostrami stanęła
na wysokości zadania i przygotowała dla nas kilka rodzajów ormiańskich serów,
sałatki z Marolu serwowane tylko w Armenii i gwóźdź programu – duma Ormian –
dolma. Czyli farsz mięsno- ryżowy upchany do papryki, cebuli, w liście winogron
lub… kapusty. Od pierwszych chwil przy stole oczywistym już było, że dolma
musiała Pani Domu udać się doskonała, bo każdemu nakładała jej dużo. Każdy
spróbował, pochwalił i jadł dalej, ja także. Pierwszą dolmę zjadłam chętnie, była
smaczna, ale druga smakowała mi już coraz mniej, bo brakowało mi takiego
gołąbkowego charakteru. Spostrzegawczej pani domu, ten fakt nie umknął i
zapytała się mnie, co jest nie tak. Na co ja jej odpowiedziałam, ze wszystko w
porządku, tylko ja po prostu przywykłam
do takiego sposobu przygotowywania kapusty z ryżem, jaki się praktykuje w
Polsce. Pani domu myślała, ze się przejęzyczyłam i stwierdziła, ze pewnie
miałam na myśli sposób w jaki dolmę robi Armine, z którą mieszkam. Ja głupia
zamiast przytaknąć, postanowiłam wyprowadzić gospodynie z błędu i opowiedziałam
jej o naszych gołąbkach. Fakt, że mamy podobne danie nie przypadł ormiańskiej
części wieczerzających do gustu. Atmosfera trochę się popsuła. Ale szybko
zaczęłam ją naprawiać opowiadając o moich przygodach z trudnym językiem
ormiańskim. Wszyscy się śmiali, gdy skończyłam opowiadać, jak to zamiast „boli
mnie brzuch” powiedziałam „boli mnie pieniądze” i wiele, wiele innych. W raz z
czasem upływającym nam na pogaduszkach, ze stołu znikały ostatnie postawione na
nim dania i Pani Domu stwierdziła, że czas no kolejną jadalną gwiazdę wieczoru
i postawiła na stole marchewkę, kalafiora, ogórka … wszystko kiszone. Ogórek
identyczny w smaku jak nasz, marchewka również, no zaskoczył mnie jedynie
kalafior, ale też smakował kiszonkowo. Nie omieszkałam oczywiście podzielić się
radosną informacją z domownikami i tym razem już zdecydowanie przegięłam. Mama
Haykhui nie była szczęśliwa, że jej dania, które miały mnie oczarować nie
zrobiły na mnie najmniejszego wrażenia, bo nie widzę ich po raz pierwszy na
oczy. Kobieta przybrała wizerunek chmury burzowej i przestała się odzywać.
Nawet pochwały Martina jej nie ruszały, bo jak sama stwierdziła na początku, w
takim zimnym kraju jak Norwegia, to na pewno się dobrze nie jada, więc ta
kolacja dla Martina będzie ciut nie ucztą. Zorientowawszy się, jak beznadziejna
jest sytuacja i chcący uniknąć niezręcznej ciszy, zaczęłam zagadywać głowę
rodziny, czyli tatę Haykhui. Od słowa do słowa, opowiedziałam mu o tym, że
bardzo lubię pocztówki, a on okazał się wielkim kolekcjonerem, monet (nawet
kilka z Polski), medali i… znaczków! Ani się obejrzałam, a już na kolanach
miałam opasłe klasery. Niektóre znaczki były naprawdę stare, inne naprawdę
piękne, a jeszcze inne … z Polski. Nad tymi zatrzymałam się na dłużej, chcąc
przeanalizować wszystkie i wtedy właśnie zaskoczył mnie znaczek z Inacym
Łukaszewiczem, wydałam z siebie nawet zdziwione „wow”. I tak doszliśmy do
punktu wyjścia – powiedziałam kolekcjonerowi, że bardzo mnie zaskoczył ten
znaczek i że szkoda, że w Polsce pamięć o tak znamienitym rodaku jednak nie
jest zbyt powszechna…. I to był właśnie punkt zapalny. Na szczęście z odsieczą
przybył mi Martin, który w tym czasie znalazł w kolekcji taty Haykhui monety
norweskie i zaczął odciągać rozjuszonego Ormianina od dyskusji ze mną. Koniec
końców wracaliśmy do domu najedzeni, z dodatkowym jedzeniem na śniadanie i
nauczką na przyszłość, żeby unikać tematów dotyczących narodowości znanych
ludzi. ;)
Sympatyczne zdjęcie jeszcze zanim podano do stołu. ;) |
Obiekt sporu. ;) |
Pozdro, jakim cudem ja przegapiłam ten post???
OdpowiedzUsuńPoza tym, moja droga, jaki z tego Łukaszewicza Polak... przecież on mieszkał we Lwowie! :D