poniedziałek, 26 listopada 2012

Kolacyjka...

-Nieprawda! Łukaszewicz był Ormianinem!

-Nie mam pewności, nigdy nie trafiłam na taką wzmiankę. – dyskusja po rosyjsku trwała już od kilku minut.
-Ja mam! Jego prawdziwe nazwisko to „ Lukasjan”!
-Może i tak, ja naprawdę nic o tym nie wiem. – powiedziałam mając nadzieję, na zakończenie nieprzyjemnej rozmowy.  Nie tak szybko jednak dane mi było jeść spokojnie. Mój rozmówca nie przyjmował mojego „ja nic o tym nie wiem”, jako znośną odpowiedź. Bo znośna odpowiedź brzmiałaby „Tak, to bardzo możliwe”, a najlepsza „Oczywiście, że tak”! Ja jednak nie miałam zielonego pojęcia, jak to było naprawdę z pochodzeniem Łukaszewicza. Wiedziałam tylko, że mądrym człowiekiem był i dzięki niemu powstały lampy naftowe i cały ten naftowy biznes. Nie chciałam uparcie obstawać przy swoim, czyli jego polskością, ani przyznawać racji, po to tylko, by zadowolić gospodarza domu. Znalazłam się więc w tarapatach.


A wszystko zaczęło się od tego, że Haykhui, moja mentorka zaprosiła mnie i Martina do siebie na kolację. Miały być ormiańskie dania , miłe pogaduchy. I pewnie by tak było, gdyby nie moja gadatliwość. Wszyscy, którzy mnie znają osobiście dobrze wiedzą, że lubię dużo mówić i przez to, czasami się nie zastanawiam, czy warto o czymś wspominać. Oczywiście zawsze się okazuje za późno, że nie warto było…

Pani domu – mama Haykhui wraz z dwoma siostrami stanęła na wysokości zadania i przygotowała dla nas kilka rodzajów ormiańskich serów, sałatki z Marolu serwowane tylko w Armenii i gwóźdź programu – duma Ormian – dolma. Czyli farsz mięsno- ryżowy upchany do papryki, cebuli, w liście winogron lub… kapusty. Od pierwszych chwil przy stole oczywistym już było, że dolma musiała Pani Domu udać się doskonała, bo każdemu nakładała jej dużo. Każdy spróbował, pochwalił i jadł dalej, ja także. Pierwszą dolmę zjadłam chętnie, była smaczna, ale druga smakowała mi już coraz mniej, bo brakowało mi takiego gołąbkowego charakteru. Spostrzegawczej pani domu, ten fakt nie umknął i zapytała się mnie, co jest nie tak. Na co ja jej odpowiedziałam, ze wszystko w porządku,  tylko ja po prostu przywykłam do takiego sposobu przygotowywania kapusty z ryżem, jaki się praktykuje w Polsce. Pani domu myślała, ze się przejęzyczyłam i stwierdziła, ze pewnie miałam na myśli sposób w jaki dolmę robi Armine, z którą mieszkam. Ja głupia zamiast przytaknąć, postanowiłam wyprowadzić gospodynie z błędu i opowiedziałam jej o naszych gołąbkach. Fakt, że mamy podobne danie nie przypadł ormiańskiej części wieczerzających do gustu. Atmosfera trochę się popsuła. Ale szybko zaczęłam ją naprawiać opowiadając o moich przygodach z trudnym językiem ormiańskim. Wszyscy się śmiali, gdy skończyłam opowiadać, jak to zamiast „boli mnie brzuch” powiedziałam „boli mnie pieniądze” i wiele, wiele innych. W raz z czasem upływającym nam na pogaduszkach, ze stołu znikały ostatnie postawione na nim dania i Pani Domu stwierdziła, że czas no kolejną jadalną gwiazdę wieczoru i postawiła na stole marchewkę, kalafiora, ogórka … wszystko kiszone. Ogórek identyczny w smaku jak nasz, marchewka również, no zaskoczył mnie jedynie kalafior, ale też smakował kiszonkowo. Nie omieszkałam oczywiście podzielić się radosną informacją z domownikami i tym razem już zdecydowanie przegięłam. Mama Haykhui nie była szczęśliwa, że jej dania, które miały mnie oczarować nie zrobiły na mnie najmniejszego wrażenia, bo nie widzę ich po raz pierwszy na oczy. Kobieta przybrała wizerunek chmury burzowej i przestała się odzywać. Nawet pochwały Martina jej nie ruszały, bo jak sama stwierdziła na początku, w takim zimnym kraju jak Norwegia, to na pewno się dobrze nie jada, więc ta kolacja dla Martina będzie ciut nie ucztą. Zorientowawszy się, jak beznadziejna jest sytuacja i chcący uniknąć niezręcznej ciszy, zaczęłam zagadywać głowę rodziny, czyli tatę Haykhui. Od słowa do słowa, opowiedziałam mu o tym, że bardzo lubię pocztówki, a on okazał się wielkim kolekcjonerem, monet (nawet kilka z Polski), medali i… znaczków! Ani się obejrzałam, a już na kolanach miałam opasłe klasery. Niektóre znaczki były naprawdę stare, inne naprawdę piękne, a jeszcze inne … z Polski. Nad tymi zatrzymałam się na dłużej, chcąc przeanalizować wszystkie i wtedy właśnie zaskoczył mnie znaczek z Inacym Łukaszewiczem, wydałam z siebie nawet zdziwione „wow”. I tak doszliśmy do punktu wyjścia – powiedziałam kolekcjonerowi, że bardzo mnie zaskoczył ten znaczek i że szkoda, że w Polsce pamięć o tak znamienitym rodaku jednak nie jest zbyt powszechna…. I to był właśnie punkt zapalny. Na szczęście z odsieczą przybył mi Martin, który w tym czasie znalazł w kolekcji taty Haykhui monety norweskie i zaczął odciągać rozjuszonego Ormianina od dyskusji ze mną. Koniec końców wracaliśmy do domu najedzeni, z dodatkowym jedzeniem na śniadanie i nauczką na przyszłość, żeby unikać tematów dotyczących narodowości znanych ludzi. ;)

Sympatyczne zdjęcie jeszcze zanim podano do stołu. ;)



Obiekt sporu. ;)

1 komentarz:

  1. Pozdro, jakim cudem ja przegapiłam ten post???
    Poza tym, moja droga, jaki z tego Łukaszewicza Polak... przecież on mieszkał we Lwowie! :D

    OdpowiedzUsuń

.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...