Gdy drzwi samochodu wojennej policji
zatrzasnęły się za nami po raz ostatni, zgodnie stwierdziliśmy, że pora coś
przekąsić. Według autostopowej jednostki czasu ostatni posiłek mieliśmy 3
samochody temu, a więc był już czas najwyższy, żeby żołądki zaczęły nam o sobie
przypominać. Jeśli byłoby inaczej, to poważnie bym się zmartwiła. :) Zatem
nasze pierwsze kroki w Goris skierowaliśmy do sklepu, co było doskonałym
posunięciem, gdyż pani sklepowa była na tyle miła, by zupełnie bezinteresownie
obdarować mnie jakimiś drobnymi gruszko podobnymi owocami. Vitalij zaopatrzył
się natomiast w pomarańczę, a że dawno tego owocu nie jadł, to aż się palił, by
zacząć konsumpcję. Dlatego też już po kilku minutach od opuszczenia sklepu
siedzieliśmy na jakimś wzgórku, tuż przy drodze. W spokoju jedliśmy i
przyglądaliśmy się gorisowskim domostwom. Czasu na beztroskie gapienie się
przed siebie tego dnia mieliśmy sporo, bo była dopiero 15.00, a do Michała i
Grześka zawitać mogliśmy dopiero około 18.00. Co prawda chcieliśmy tego dnia
jeszcze zobaczyć tą część miasteczka, którą określa się jako Stary Goris, by
następnego dnia z rana ruszyć prosto do Tatev, ale z racji tego, że sami sobie
organizowaliśmy tą wycieczkę, to w sumie nic nas nie ponaglało. Wcinaliśmy więc
sobie owoce w najlepsze, nie przejmując się zupełnie resztą świata, aż tu nagle
za naszymi plecami zatrzymał się jakiś samochód. Opuściła się przyciemniana
szyba i rozległo się po raz kolejny już tego dnia ormiańskie wołanie, za pomocą
którego nieznajomi chcieli się dowiedzieć, czy nam pomóc. Grzecznie
podziękowaliśmy, bo przecież byliśmy szczęśliwie w trakcie posiłku. Samochód
odjechał, ale po chwili znowu się znalazł w tym samym miejscu co poprzednio. „A
co chcecie tu robić?” – brzmiało tym razem pytanie. „Zobaczyć Stary Goris”-
brzmiała tym razem nasz odpowiedź, po której nastała chwila ciszy. Chłopacy
najwyraźniej się nad czymś zastanawiali – „To wsiadajcie, my tylko coś
załatwimy i podjedziemy tam” – usłyszeliśmy ostatecznie. „W sumie, to czemu
nie?”-wypaliłam, Vitalij przytaknął i rozpoczęliśmy kolejną przygodę.
Ci
„turystostopowicze”, bo tak ich chyba można określić, byli sympatycznymi
21-latkami, którzy nam wyznali, że lubią krążyć po okolicy, bo w domach im się
nudzi – są bezrobotni. Tym razem jechali do jakiejś pobliskiej wioski, bo jeden
miał coś do załatwienia ze znajomą, ale nasze pojawienie się delikatnie
zmieniło ich plany, oczywiście jak podkreślali
na lepsze. Turyści w Goris nie zjawiają się chyba nader często, to też
chłopacy byli nami bardzo podekscytowani i mieli zamiar pokazać nam wiele
szczególnych miejsc. Jednak zanim do tego doszło, to wiele razy byliśmy
zatrzymywani przez… owce. Dokładnie morze owiec zalewające drogi. Nigdy
wcześniej nie byłam tak blisko tych stworzonek. Możecie sobie tylko wyobrazić,
jaką miałam radochę. Nie mogłam się zdecydować, czy im robić zdjęcia, czy je
dotykać, więc jedną ręką trzymałam aparat, a drugą wyciągałam do nich. Aaa, cóż
za dreszczyk emocji!
Jeszcze większą radochę niż ja głaszcząc
owce mieli ludzie, którzy… przyglądali się mi. ^^No może nie większą, ale
zawsze gdy w dalszej drodze cieszyłam się z widoku owiec to chłopacy pękali ze
śmiechu i nauczyli się komunikować mi, gdy jakieś pojawiały się na horyzoncie.
Nie miałam odwagi się
zapytać, dokąd my właściwie jedziemy, Vitalij też zamilkł. Atmosfera zrobiła
się co najmniej tajemnicza. Podejrzewałam już, że chłopacy wywożą nas na
odludzie mając jakieś niecne plany, a fakt, że niewiadomo skąd wyłonił się
jakiś samochód przy którym się zatrzymaliśmy tylko mnie w tym umocnił.
Korzystając z okazji wyskoczyłam z samochodu pod pretekstem robienia zdjęć, na
szczęście przysłuchałam się jednak ich konwersacji, a moja znajomość
ormiańskiego była wystarczająca, by zrozumieć, że to zwyczajne pytanie się o drogę,
a nie obgadywanie jakichś ciemnych sprawek. Akcja mojego serca spowolniła.;)
Wkrótce jak zwykle śmiałam się ze swojej
paniki, gdy się okazało, że kochani tubylcy przywieźli nas w miejsce, z którego
jak na dłoni widać było górę „dziurawą” od wydrążonych w niej jaskiń. „To stary
Hyndzoresk, tu dawno temu mieszkali ludzie”- wyjaśnili nam przewodnicy, a ja
oniemiałam z zachwytu, bo miejsce było naprawdę piękne.
Dzisiaj ludzie w jaskiniach trzymaja bydlo. ;) |
Żal mi było stamtąd odjeżdżać, ale chłopacy
śpieszyli się do wspomnianej już znajomej. Ruszyliśmy zatem w drogę do kolejnej
górskiej wioseczki, ale nasz kolega pokłócił się ze swoją koleżanką przez
telefon, zanim zdążyliśmy wyjechać na asfalt. Zyskaliśmy więc czas, by pokrążyć
po okolicznych „osadach”. ;) I tak dzięki temu:
* rozmawiałam sobie z chłopcem, który
jeździł konno używając „siodła”, które sam sobie zrobił.
Cudowne smieci w tle, no nie? :) |
* spotkałam więcej krów i owiec
*zobaczyłam współczesne ormiańskie groby,
bo do tej pory widziałam tylko wiekowe.
*oczywiście pożerałam też jak szalona
więcej widoków przepięknych gór,
*a
na deser dostałam cudowny zachód słońca.
Przyglądaliśmy mu się z Vitalim jak
zaczarowani, a chłopacy dzielnie na nas czekali, nie doceniając piękna chwili.
Oczywiście, ja wariatka, zrobiłam temu
zachodowi dziesiątki zdjęć, jakby kilka nie wystarczyło. No ale cóż, i tak to
już był ostatni wysiłek mojego aparatu tego dnia, bo zaraz po tym zostaliśmy
odwiezieni pod dom Grześka i Michała. Jak się okazało jeden z naszych
przewodników mieszkał w budynku obok i kojarzył Polaków m.in. dlatego, że latem
łamiąc ormiański zwyczaj, chodzili w „szorcikach”, a nie w spodniach z długą
nogawką, tak jak to robią wszyscy prawi obywatele. ;)
Płoty dookoła grobów? Jako znawca cmentarzy (hłe hłe) mówię: "WTF?". xD
OdpowiedzUsuńŚwietne tereny! Owce czaderskie!
OdpowiedzUsuń