Mid-term training jest obowiązkowy dla każdego
wolontariusza, którego projekt trwa dłużej niż 6 miesięcy – mój trwa 7,
szczęśliwie się więc załapałam. Tak jak pierwszy trening ten też odbywał się w
Tbilisi, mieliśmy więc kolejną okazję, by udać się do Gruzji. Trening zaczynał
się 9 grudnia, my z Martinem od dawna już jednak planowaliśmy, że wybierzemy
się tam kilka dni wcześniej, aby coś zwiedzić. Na nieszczęście tak się złożyło,
że akurat ten okres, był okresem zdecydowanie „burzowym” w naszej organizacji.
Dużo nieprzyjemnych konwersacji z szefostwem i także pomiędzy nami samymi.
Kilka dni chodziliśmy na siebie naburmuszeni i zupełnie zapomnieliśmy, o
wcześniejszym wyjeździe do Gruzji. O
całej sprawie przypomnieliśmy sobie 5 grudnia o godz. 12 i wciąż rozmawiając przez
zęby zdecydowaliśmy się wyruszyć jeszcze tego samego dnia marszrutką o godz.17
. Jakimś cudem zdążyliśmy na nasz cudowny transport. Towarzysze podróży okazali
się w większości Gruzinami. Jedna kobieta siedząca obok mnie, była Gruzinką,
która poślubiła Ormianina i zamieszkała w Armenii, ale w Gruzji wydała za mąż
swoją córkę, do której właśnie jechała. Druga kobieta – Inga, była Rosjanką.
Jej rodzina wylądowała w Gruzji w czasach ZSRR i była wówczas bardzo zamożna…
Wszystko jednak stracili i Inga, zaraz po osiągnięciu przez jej córkę pełnoletniości
postanowiła wrócić do Rosji. Jej rodzice zdecydowali jednak nie wracać do
Ojczyzny i od tamtej pory Inga co jakiś czas przylatuje z Moskwy, by ich
odwiedzić ( nie muszę chyba wspominać, ze oprócz tego przysyła im co miesiąc „rubelki”),
tym razem miała lot do Erywania, z którego musiała dojechać do Tbilisi. Całkiem sympatycznie
mi się rozmawiało z tymi kobietami, zwłaszcza z Ingą, której rosyjski był
świetny, dopóki nie zorientowałam się, że nasza marszrutka do Tbilisi dotrze o
godz.23, a my nie pomyśleliśmy o żadnym miejscu do spania…
Oczywiście znaliśmy już kilka osób w mieście, ale nie mieliśmy na nich namiarów. Zaczęło
się więc rozpaczliwe kontaktowanie się ze znajomymi z Erywania i błaganie o
skontaktowanie się z kimś na facebooku, czasu mieliśmy niewiele, bo za
kilkadziesiąt minut wraz z przekroczeniem granicy nasze telefony miały przestać działać. Muszę przyznać, że perspektywa włóczenia się grudniową nocą po Tbilisi trochę mnie przeraziła. Tak bardzo się zestresowałam, że w pewnym momencie pomieszały mi się
języki i zamiast po angielsku zwróciłam się do Martina po rosyjsku, żaląc się na to, że nikt nie odpowiada, więc
nie mamy gdzie spać. Martin oczywiście nic z tego nie zrozumiał, ale nasi
współpasażerowie tak i w ciągu sekundy kobiety zaczęły się sprzeczać, u kogo
nam będzie lepiej. Ostatecznie wygrała Inga, która w Tbilisi miała własne
nieużywane mieszkanie, a sama miała zamiar pierwszą noc spędzić u rodziców.
Dostaliśmy więc kluczę do mieszkania, zostaliśmy podwiezieni pod same drzwi,
Inga wraz z mamą pościeliły nam łóżka, a jej szwagier zostawił nam 2 lari na
metro, bo nie mieliśmy przy sobie ani 1 tetri ( na granicy tak byliśmy zajęci
noclegiem, że wymiana nie przyszła nam do głowy). Wymieniliśmy się numerami i
obiecaliśmy zwrócić kluczę po powrocie z Kutaisi, do którego mieliśmy zamiar
pojechać dnia następnego. Nieprawdopodobne, prawda? Okazać taką życzliwość dla
obcych, ja wciąż ledwie w to wierzę. ;)
Mieszkanie Ingi, było małe i niezwykle magiczne, dzięki
starym sprzętom jakie się w nim znajdowały. Mnie osobiście urzekła też masa
rosyjskich książek, w tym książki Aghaty Christie!
Nasz wyjazd był tak spontaniczny, że Martin większość ciuchów wziął
prosto z pralki. Tu grzeje się i suszy bluzę przy ledwie zipiącym
grzejniku, starszym pewnie od niego samego, że o mnie nie wspomnę. ;)
Cudowny żółcioszek, który rano nas obudził głośnym tarabanieniem - mama
Ingi chciała wiedzieć jak się miewamy. Obok podarowane nam 2 lari .;)
Fotografia zdobiąca kuchenną szafkę. Bardzo mi się spodobała, nie tylko ze względu na urodziwego młodzieńca (:D), ale również ze względu ma Dogi Niemieckie - psy, które należą do moich ulubionych! :)
Następnego dnia udaliśmy się do Kutaisi, o czym będzie w następnym poście. ;)
Heeeeeej, chcę taki żółty telefon! Mamy wciąż gdzieś na strychu czerwony, ale to jednak nie to samo co żółty. ;)
OdpowiedzUsuńto niesamowite, że jednak są tacy życzliwi ludzie :)
OdpowiedzUsuńNo Kochana! Młodzieniec...hmm....
OdpowiedzUsuńKlasyka - kto bookuje nocleg przed wyjazdem ;) Fenomenalna historia, ale wiem z doswiadczenia ze takie sie zdarzaja w krajach bylego Sojuza. Pozdrawiam Cie serdecznie i zotaje na blogu.
OdpowiedzUsuńNic nadzwyczajnego.Jeżdziłem 5 miesięcy po Ameryce Południowej ,zatrzymywałem sie u róznych ,często dopiero co poznanych ludzi,gościli mnie ,dawali klucze od domów,ufali.Tylko my taki naród nieufny ,w kazdym widzimy cwaniaka, krętacza.
OdpowiedzUsuńGdy ,a było tuz przed Nowym Rokiem, nie moglem z bankomatu wybrac pieniędzy, zaproponowano mi pięniądze 200-300 USD ,jak wroce oddam.A byłem u nich w domu nie więcej jak pół dnia.Takich ludzi wielu.
Musze oddać sprawiedliwośc ,iz na Kaukazie-Ormianie, Gruzini-naprawdę wyjątkowo gościnni i serdeczni.Pozdrowienia.Wlaśnie za 3 dni jade do Gruzji ,Armenii, Turcji.