"Jak oni mogą nas wysyłać w 9 godzinną podróż do Tblisi nocnym pociągiem?! Przecież to będzie straszna męczarnia!"- nie mogłam przeboleć ich decyzji.
Kilka dni zastanawiałam się jak ich namówić na bus, jednak żaden argument nie był na tyle mocny, żeby zmienić raz powziętą decyzję. No cóż poddałam się i zaczęłam szukać informacji na temat armeńskich pociągów, żeby się psychicznie przygotować. Nie wiele udało mi się znaleźć, więc szukanie zakończyłam oglądaniem filmików dotyczących podróżowania pociągami w innych krajach, np. w Indiach, czy też w Japonii. Wiedziałam, że armeński pociąg na pewno czymś się różni od tych na obejrzanych przeze mnie filmikach, ale nie przeszkadzało mi to wpaść w panikę. Nie bałam się tłoku, a raczej strasznych warunków panujących we wnętrzu. Jak chyba każdy nie jestem miłośniczką pociągowych toalet, a jazda kuszetką z Trójmiasta na południe Polski to dla mnie nie lada wyzwanie. Nie cierpię tych niewygodnych "leżysk" i uczucia, że podczas snu ktoś na mnie spadnie. Nie lubię tego, że zawsze przedział jest zapchany bagażami, bo jak ktoś jedzie kuszetką, to dużo czasu spędza w podróży, bo zazwyczaj jedzie na drugi koniec Polski, co znaczy, ze jedzie na długo, bagaż ma więc ogromny, a miejsca na bagaż w przedziale jak zwykle brakuje. Ponadto wiecznie trzeba stawać przed wyborem - narazić nasze rzeczy i zostawić drzwi do przedziału otwarte, by mieć czym oddychać, czy zamknąć się przed ewentualnym złodziejem i udusić się na wskutek braku powietrza? Ach, byłabym jeszcze zapomniała o tym, że jeśli Twoje leżysko znajduje się na samym dole, to albo, czekasz cierpliwie, aż inni towarzysze podróży się zmęczą i zechcą pójść spać, albo narażasz się im wszystkim stwierdzając, że chcesz się położyć, więc wszyscy mają zmykać na górę, do siebie. ^^
Tak, podróżowanie kuszetką wiąże się z wieloma niedogodnościami. Pocieszając się tym, że może chociaż poznam ciekawych ludzi ( to jest najlepsze w pociągu), pojechałam z Martinem po bilet. Miła pani w okienku cierpliwie słuchała mojego zamówienia po rosyjsku, dopóki jej nie powiedziałam, że chcę miejsce na samej górze, a Martin po środku. Kobieta kilka razy odmawiała Martinowi środka, mimo iż zaczęłam ją nawet prosić. Pani jak mantrę powtarzała, że po środku nie można, więc sobie odpuściliśmy. Martin dostał miejsce na dole. Nie był zachwycony co prawda, ale oboje doszliśmy do wniosku, że pewnie mają jakieś restrykcje, które zabraniają mężczyznom spać na górze, ze względów bezpieczeństwa, bo są za ciężcy, czy też chrapią, więc muszą być łatwo dostępni, gdyby ktoś musiał ich szturchnąć.
Czas pędzi nieubłaganie, więc już kilka dni później staliśmy na peronie, czekając na moment prawdy.
Pociąg zajechał 40 min przed planowaną godziną odjazdu, ale my zwlekaliśmy z wejściem do środka najdłużej jak się dało.
Gdy na peronie zaczęło się robić nerwowo i usłyszeliśmy kilka gwizdków, szybko pobiegliśmy do naszego wagonu, a tam... stop! Nie możemy wejść, jeden pan coś głośno krzyczy, drugi nas odpycha. Hola, hola! Co jest grane?! Aaa... przed wejściem trzeba okazać bilety... Wygrzebaliśmy je z trudem, okazaliśmy i... wchodzimy do całkiem przyjemnego wagonu BEZ zamykanych dusznych przedziałów, a za to ze skrzynią na bagaż pod siedzeniem i sporym stolikiem. Bez obaw więc, że ktoś coś ukradnie, bo na bagażach będziemy spać. Na dodatek rozwiązała się zagadka zakazanego środkowego "leżyska" - jego po prostu nie było! ;)
Co więcej, towarzysze w podróży okazali się mili i ciekawi - babuszka Liya miała 5 dzieci, 17 wnucząt i już 28 prawnuków. A Artur, sympatyczny 30latek wracał z pierwszej w swoim życiu wizyty w Armenii. Ogólnie to jest Ormianinem, ale od 3 do 10 roku życia mieszkał w Gruzji, potem z rodzicami wyprowadził się do Rosji i mieszkał tam do zeszłego roku w Samarze. Długo sobie wspólnie rozmawialiśmy, a gdy przyszła pora spać, po raz kolejny przekonałam się o wyższości, jak się okazało, gruzińskich pociągów nad naszymi polskimi - każdy pasażer dostał poduszkę i materac pod tyłek, a do tego nową pościel wykonaną z normalnego materiału, a nie z tego dziwnego zielonego czegoś jak u nas. :)
W Tbilisi wylądowaliśmy równo o północy. Na szczęście wcześniej znaleźliśmy sobie sobie nocleg u couchsurfera Michaela. Musieliśmy jednak jakoś do niego dotrzeć - z pomocą przybył nam Artur i jego bracia, którzy przyjechali odebrać go z dworca - Samarą kupioną w Samarze, jak się sami pochwalili. :) Chłopacy byli niezwykle mili i wozili nas prawie godzinę po mieście, szukając odpowiedniego adresu. Okazało się, że wszyscy słuchają rosyjskiego rapera Basty, którego, ja też kiedyś słuchałam, byli więc bardzo zdziwieni, gdy zaczęłam mimowolnie śpiewać jeden kawałek. :) Później stali z nami kilkadziesiąt minut czekając, na przybycie naszego couchsurfera. :)
Michael również był ciekawą osobą - pochodził z RPA, uczył angielskiego w Gruzji, a marzył o zamieszkaniu w Norwegii. Ja żałowałam, ze spędziliśmy u niego tylko 8 godz. z czego większość przespaliśmy, bo był bardzo zabawny. Martin natomiast cieszył się, ze szybko od niego uciekamy, bo Michael był tak zafascynowany Norwegią, że zadawał biedaczkowi milion pytań na minutę. :)
A! I jeszcze jedna zabawna sytuacja. Podczas podróży często spoglądaliśmy z Martinem przez okno, by popodziwiać widoki. Jednak w pewnym momencie usnęliśmy na jakąś godzinkę i po przebudzeniu się stwierdziliśmy, że jest już bardzo ciemno. Zaczęliśmy prześcigać się w pomysłach, co może teraz być za oknem - wioska, las, czy może rzeka? I postanowiliśmy zrobić zdjęcie używając lampy błyskowej i co?
O to, co ujrzeliśmy na zdjęciu, ku naszej uciesze! ;)
Hahaha, dobra ostatnia fota. :D Wygląda prawie jak lomo. ;)
OdpowiedzUsuńMożna jeszcze pocztówki wysyłać do Was? ;)
OdpowiedzUsuńTak! Nie pomyślałam, żeby dopisać, że akcja będzie trwała do kwietnia. ;)
OdpowiedzUsuń