poniedziałek, 29 października 2012

Autostopem do Garnii. :)

Drugiego dnia autostopowania z Pauliną i Arturem też było wesoło. :) Zaczęło się od tego, że przegapiliśmy przystanek, z którego mieliśmy udać się na właściwą drogę do łapania stopa, bo Artur był taki wczorajszy po gościnie Surena, że wszystkie decyzje podejmował w bardzo zwolnionym tempie.  Musieliśmy więc się trochę przejść, by wrócić na dobrą drogę.  Następnie okazało się, że właściwa droga nie jest aż tak bardzo uczęszczana, w sensie, były przerwy „w dostawie” samochodów. Udało nam się jednak złapać, uwaga, uwaga – moją ukochaną ciężarówkę, którą chciałam się przejechać, jak tylko zobaczyłam ją tu w Armenii! Fakt, pod górę, to jechała z taką prędkością, że człowiek na ośle z powodzeniem by ją wyprzedził, ale za to miałam czas, żeby uchwycić obiektywem cudowny widok na Erywań. :)




Ciężarówka niestety nie jechała do Garni ( a może i stety, bo inaczej zajęłoby nam to cały dzień), więc byliśmy zmuszeni do łapania kolejnego auta. Nie ma co ukrywać, autostopy nas kochają tak samo jak przygody, więc udało nam się „złapać” faceta, jak dla mnie wyglądającego troszkę na obłąkanego, który zawiózł nas do małego kościółka wybudowanego przez niego i jego rodzinę. Kościółek był urokliwy i dzięki niemu byłam już w stanie wybaczyć facetowi jego obłąkane spojrzenie, gdy ten pokazał nam swoją córkę i powiedział, że jest ona wizjonerką tak, jak Baba Vanga… Następny autostop był już dość zwyczajny, grupa sympatycznych ludzi jadąca do miejscowości tuż obok Garni, na miejsce dotarliśmy więc w przyzwoitym czasie. :)
Wnętrze... byłam zaskoczona tą pustką.
Tył świątyni.
Dowód na to, jak kiepsko wykonano odbudowę.
Nie ma to jak zrobić sobie nawzajem zdjęcie. ;))
:))

Świątynia w Garni została wybudowana w 2 poł. I.w.p.n.e i poświęcona pogańskiemu bogu, prawdopodobnie Mitrze- bóstwu słońca. Budowla ta ponoć pokazuje, że dawna architektura ormiańska łączyła wpływy hellenistyczne z elementami charakterystycznymi tylko dla niej. Czego ja oczywiście nie umiem potwierdzić, bo nie jestem specjalistą. ^^  Co mogę wam przekazać z czystym sumieniem, bo jest to rzetelna informacja,  to to, że świątynia jest położona w tak przepięknym otoczeniu, że niestety, ale ono ją przyćmiewa. Zwłaszcza, jeśli doda się fakt, że to co dzisiaj można zobaczyć  w Garnii to jedynie  wykonana w 2 poł. XXwieku rekonstrukcja prawdziwej świątyni, która w XVIIw. uległa zniszczeniu w skutek trzęsienia ziemi. W każdym bądź razie i tak uważam, że będąc w Armenii należy zobaczyć Garnii, bo świątynia w połączeniu z otaczającymi ją górami jest czymś pięknym. I do tego jeszcze ta muzyka, którą puszczają na terenie kompleksu, by umilić zwiedzającym czas…ach! :D

Oprócz świątyni na tym terenie znajdują się również łaźnie, które zostały wybudowane by być częścią królewskiej rezydencji. Dzisiaj są częściowo nowocześnie obudowane i wyglądają na nieużywane. Tuż przy świątyni znajdują się ruiny kościoła, w których można się pobawić w poszukiwacza skarbów i starać się odnaleźć smoczy kamień, który wskazywał drogę do wody. Według mojego przewodnika jest tam również jakiś kamień z tekstem wypisanym przez króla Arigishti. ;)
Kwestie formalne – wstęp na opisywany kompleks jest płatny – 1000dram dorośli, 250 dram studenci. Oczywiście, ja studentką jeszcze nie jestem, ale nie przeszkadzało to w niczym, żeby kupić bilet po zniżce – mój dowód i Pauliny karta euro26 dzielnie udawały legitymacje studenckie. Nie pamiętam już, co wykombinował Artur, ale być może chociaż on jeden był uczciwy. :)

Samowyzwalacz zawsze ok. :)

Oprócz pięknych widoków w Garni zastał nas też… pewien pan, który kiedyś mieszkał w Polsce i do nas zagadywał. Jak się później okazało, nie był to ostatni raz, kiedy rozmawialiśmy tego dnia po polsku, bo nasz powrotny autostop był busem, wypełnionym krewnymi, z których jedna para mieszkała w Polsce i też znała nasz język.  Ci ludzie byli dla nas bardzo mili, częstowali nas słodkościami i owocami – troszkę się uśmialiśmy, jak kobieta podając nam owoc granatu powiedziała „ Granat z Karabachu!” ( Karabach jest spornym terytorium pomiędzy Armenią a Azerbejdżanem i do najbezpieczniejszych miejsc na Ziemi to raczej nie należy). Ponadto, nie dość, że dojechaliśmy z nimi do samego Erywania, to  jeszcze kierowca gonił dla nas marszrutkę, byśmy nie musieli czekać na następną . ;))

Niestety ten niedzielny wypad był moją ostatnią wyprawą z Pauliną i Arturem.  A niedziela ogólnie była ostatnim dniem, gdy ich widziałam na żywo (przynajmniej przez następne kilka lat). Wciąż za to mogę ich śledzić na blogu, do czytania którego również was  zapraszam. :) Muszę też ponarzekać na to, że byli to moi pierwsi i ostatni CouchSurferzy w Erywaniu, ponieważ już kilka dni po ich wyjeździe my z Martinem opuściliśmy na zawsze nasze mieszkanie z werandą i zamieszkaliśmy w sowieckim bloku wraz z Armeńską rodzinką. Więcej informacji o starym mieszkaniu i obecnym na blogu już jutro. :)

1 komentarz:

  1. Rewelacja :) Aż mi się łezka w oku zakręciła na wspomnienie mojego autostopowania..Ehh :) To chyba jedna z najfajniejszych form podróżowania :)

    OdpowiedzUsuń

.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...